|
Czy mówi prawdę?
Less Hoduń
To pytanie przewija się przez wiele
ust, kiedy analizuje się przypadek Zdanów. Spróbuję opisać pewien
aspekt, z którym chyba się jeszcze nie zetknąłem ani podczas omawiania
tego incydentu, ani podczas czytania opinii na jego temat. A mam tu na
myśli głosy sprzeciwu, czasami niezbyt wyważone.
Kiedy 15 października, dzień po
konferencji w hotelu Mazowieckim, wybraliśmy się liczną grupą do
Zdanów leżących zaledwie 102 km od Warszawy, miałem, tam na miejscu, okazję
zweryfikować pewną ważną dla mnie kwestię. To świadek,
pan Maciej Talacha, który był wtedy z nami. Przyznam szczerze, że jestem
pełen podziwu dla ludzi, którzy z uporem totalnego maniaka twierdzą,
że ten człowiek kłamie, że brał udział w manipulacji, że to on rzucał
miskami albo po prostu o tym wiedział, ale w życiu nie widzieli go na
oczy i nie rozmawiali z nim osobiście. To nic innego, jak ocena
drugiego człowieka na podstawie uprzedzeń, stereotypów, domysłów i
całej gamy elementów, które burzą właściwy obraz. Ale, naturalnie,
kiedy nie zna się osoby bezpośrednio, kiedy nie patrzy jej się w
twarz, wówczas łatwo jest ją wyśmiać,
zdeklasować, obrzucić inwektywami czy wymyślić plotkę na jej temat.
Bo takie działanie za plecami jest bardzo wygodne i bezpieczne, prawda? Nikt nas
wtedy nie widzi, jesteśmy
anonimowi i wtedy mamy najwięcej mocy w swoich opiniach. Tak robią
tylko zwyczajni tchórze nie szanujący drugiego człowieka.
Czy ktoś z krytykujących tak odważnie
(czytaj: pod pseudonimami) pana Talachę zadał sobie trud pojechania na
miejsce i porozmawiania ze świadkiem? Czy w ogóle bierze pod uwagę
opcję, że świadek, będący jednym z nieodłącznych części zdarzenia,
może mieć jakiekolwiek znaczenie dla całej sprawy? Szczerze wątpię.
Jakikolwiek szacunek do nich z mojej strony mógłby się pojawić
wówczas, gdyby tacy "opiniodawcy" odważyli się na rozmowę w cztery
oczy ze świadkiem, kimkolwiek by on nie był. Teraz, niestety, go nie
ma...
A czy wyrażając swoje opinie na tak
trudne tematy nie wypadałoby prezentować swoich emocji w bardziej
czytelny sposób? Chodzi o to, że wielokrotnie mogłem zauważyć, że
teksty pisane przez "niezadowolonych" to pozbawione stylistycznej i
interpunkcyjnej poprawności zbiory znaków, które czasem wręcz
odpychają, niż zapraszają do podjęcia konstruktywnej dyskusji. A skoro
nie widać porządku i konsekwencji w tym, co niektórzy piszą, to czy
można mieć pewność, że mają oni cokolwiek do powiedzenia?
Tak się składa, że dzieciństwo i
wczesną młodość spędziłem na
wsi. Osoba pana Macieja jest mi więc znana, ale nie tyle osobiście, co
w kontekście rysu charakterologicznego. I nie powiem, że jestem
specjalistą od psychologii, bo tak nie jest. Ale kiedy ma się oczy, to
należy nimi patrzeć i trzeba umieć słuchać swoimi uszami. Tylko wtedy,
kiedy znamy dany rodzaj środowiska, w którym żyje świadek zdarzenia,
możemy otwarcie wypowiadać się na jego temat. A i to ostrożnie
(Indianie mawiają np.: "Jeśli chcesz mnie oceniać - przejdź najpierw
milę w moich butach"). Są jednak pewne wspólne cechy osób
mieszkających w danym środowisku. Człowiek przecież nabywa z czasem przynajmniej niektórych cech właściwych
ogółowi miejsca, w którym żyje. Tak tworzy się grupa społeczna, czyli
tzw. środowisko. W takiej grupie
zachowania kreowane są często niepisanymi normami. Widać to
szczególnie w tak małych społecznościach, jak wsie i osady. Tam,
lojalność względem zasad, prawdomówność i szczerość jest na porządku
dziennym. Małe grupy nie tolerują krętactwa, bo zaraz wszyscy o takich
rzeczach mówią, plotkują, szepczą, itd. Jak to w miejscach, gdzie
ludzie "się znają". Ludzi z takich środowisk bardzo
trudno jest namówić do tego, aby kłamali (bo ktoś np. sobie tak wymyślił).
Dzieje się tak, ponieważ jasne chyba dla wszystkich jest zachowanie w
stylu "co ludzie powiedzą?". Nie dadzą się członkowie takich środowisk nakłonić do opowiadania bzdur, bo przecież
wciąż jeszcze część
mieszkańców (niestety nie tylko naszego kraju) relacje o takich spotkaniach uważa
za całkowite bzdury. Przyznam się, że próbowałem czasem rozmawiać,
zarówno w rodzinie, jak i wśród osób mieszkających w mojej rodzinnej
wsi, na te tematy. Reakcje były różne: jedni
cierpliwie słuchali spuszczając wzrok i nie wiedząc co powiedzieć (to
był rodzaj grzecznego zakłopotania) a inni drwili w absolutnie wyraźny
sposób wprawiając mnie nie raz w niezbyt (mówiąc eufemistycznie) komfortowy
nastrój.
Przekonanie do czegoś i wewnętrzną
lojalność wobec takiej postawy mogę podać na przykładzie rozmowy z
moim nieżyjącym już stryjkiem, jaka miała miejsce wiele lat temu
(byłem jeszcze wtedy w szkole podstawowej). Temat dotyczył Litwy
(która podówczas była jedną z republik ZSRR), a że geografią
interesowałem się dość mocno, więc czułem się pewnie w tej dziedzinie.
Podczas luźnej rozmowy pojawił się właśnie temat Litwy, o której
powiedziałem, że jest republiką radziecką. Pamiętam, jak dziś, reakcję
stryjka. Zaczął sprzeczać się ze mną, że przecież Litwa należy do
Polski. Pokazywałem mu atlas i myślałem na początku, że po prostu
żartuje. Z każdą chwilą stwierdzałem jednak ze zdziwieniem, że nie ma
mowy o żartach. Stryjek miał oczywiście zwyczaj żartowania w taki
sposób, że osoba, która go nie znała, mogłaby uwierzyć w jego
wypowiedź. Ale ci, którzy go znali - wiedzieli kiedy żartuje i jak to
robi. Ja też z wiekiem nabyłem tej wiedzy i później było mi już
łatwiej z nim przebywać. Ale podczas tamtej rozmowy o Litwie wyraźnie
widziałem niezadowolenie stryjka z moich wypowiedzi. Kiedy po latach
sięgałem pamięcią do tej rozmowy, aby ją raz jeszcze zanalizować, to
tylko utwierdzałem się w przekonaniu, że moja ówczesna ocena była jak
najbardziej trafna.
Dlatego, kiedy 15 października słuchałem pana Talachy i
obserwowałem jego zachowanie, nie przyszło mi ani razu do głowy, że
w którejś chwili może kłamać. Za to widziałem w nim osoby, z którymi
wielokrotnie spędzałem czas: czy to podczas różnego rodzaju prac, czy przy wielu innych
zupełnie prywatnych okazjach. Mogę więc ze swojej strony powiedzieć, że raczej wykluczam krętactwo. Dlaczego "raczej"?
Jeśli
już rozpatrujemy sprawę szczegółowo i racjonalnie...
Zakładając, że pan Talacha mógłby być uzdolnionym manipulatorem
od razu nasuwa mi się pytanie: "Dlaczego przy każdej relacji o
obserwacji tajemniczych latających obiektach, wcześniej czy później,
krzykacze zarzucają świadkowi manipulanctwo?". I od razu spróbuję
sobie na nie odpowiedzieć: "Bo tak jest najłatwiej, bo nie trzeba się
wysilać ani wychodzić z domu, a oszustwo można przypisać każdemu". Ale
powinniśmy pamiętać, że kiedy
weźmiemy pod uwagę procent ludzi, od których takie relacje pochodzą,
to okaże się, że na świecie powinniśmy mieć tyle manipulantów, że na średnio
uczęszczanej ulicy mijalibyśmy ich co jakieś 30 sekund. Pamiętajmy tylko, że
wśród tej licznej grupy mogliby się trafić nasi przyjaciele, członkowie
naszych rodzin i ludzie, którym ufamy. Dlatego proponuję, aby nie
przesadzać w swoim sceptycyźmie, bo to może się stać przyczyną
autodestrukcji.
Kiedy możemy mówić o sprawnym
manipulowaniu? Wówczas, gdy mamy dużą wiedzę na jakiś temat, kiedy
posiadamy wybitne zdolności aktorskie, w żyłach płynie lodowato zimna
krew i jesteśmy ryzykantami. Nie wystarczy przeczytać jednego czy
dwóch artykułów na jakiś temat, aby o tym swobodnie opowiadać.
Pianista musi rozpocząć naukę gry od nauki dźwięków, ich nazw,
długości trwania, układu palców na klawiaturze, ćwiczenia gam, potem
sonat, itd. Kiedy zabraknie mu tej wiedzy - nie będzie wirtuozem. Nie
zaimprowizuje nie znając podstaw. A improwizacja, to nie tylko
odtwarzanie dźwięków odpowiedniej długości w odpowiednim miejscu.
Improwizacja to budzenie do życia emocji zawartych w dźwiękach, a to
już jest wyższa szkoła jazdy. Podobnie i w opowieściach. Kiedy ktoś
chce sfabrykować relację - musi o tym dużo wiedzieć, aby kłamstwo
przychodziło mu łatwo. Ale paradoks polega na tym, że im więcej na ten
temat się wie i im bardziej wie się, gdzie szukać tych właściwych
informacji, tym coraz mniejszą ma się ochotę na głupie żarty.
Ryzyko w opowiadaniu o tym, że się
widziało UFO, jest ogromne. Czy ktoś lubi celowo robić z siebie
pośmiewisko? No bo przecież tak się to przeważnie kończy, prawda? A
może ludzie chcą po prostu zdobywać popularność? Ale w taki sposób? Za
taką cenę? Czy ktokolwiek z "krzyczących" zgodziłby się na tego typu
historie w swoim życiu i na taką właśnie popularność? (bo pamiętajmy,
że ludzie opowiadający historie o spotkaniach z tajemniczymi obiektami
to są tacy sami ludzie, jak my wszyscy). Myślę, że zgodnym chórem
można zakrzyknąć "NIEEE", skąd więc ciągłe przekonanie o tej
popularności i poklasku? Podejrzewam, że dzieje się to automatycznie,
czyli wyśmiać wszystkimi możliwymi metodami.
Czy ktokolwiek zadaje sobie w ogóle
tego typu pytania przed napisaniem czegokolwiek? Myślę, że odpowiedź
nasuwa się sama.
Jeśli ktokolwiek chciałby mi zarzucić,
że najpierw piszę o prawdomówności tego człowieka, a zaraz potem
przyjmuję postawę asekuracyjną (vide "raczej"), to proponuję przypomnieć sobie, jak
podchodzimy do nowopoznanych osób, które mają szansę stać się naszymi
dobrymi znajomymi lub przyjaciółmi. Bo mechanizm tych zachowań wygląda
bardzo podobnie (o ile nie tak samo) i opiera się na akceptacji,
obserwacji i odpowiedniej dozie dobrej woli; z obydwu stron. Wyrażamy przyzwolenie
na pewne rodzaje zachowań, które będziemy rozumieć lub nie i
akceptować lub nie. Jeśli jesteśmy osobami otwartymi - zawsze
znajdziemy plusy w drugiej osobie, a jeśli nie - nie ma szans na
utrzymanie jakiegokolwiek związku emocjonalnego z kimkolwiek. Podstawową sprawą to nie szukać dziury w całym, bo
w taki sposób z najlepszego kumpla zrobimy kogoś, kto nie będzie
chciał nas w ogóle znać.
Ktoś kiedyś napisał: "Wiara to niechęć
poznania"; i nie chodzi tutaj wcale o kontekst religijny tej
sentencji. Chodzi mianowicie o to, żeby mieć świadomość siebie, tego,
o czym się wie i tego, czego się poszukuje. Jeżeli braknie
świadomości, wówczas miotamy się pomiędzy ślepymi próbami rozwikłania
zagadek i problemów. I nie chodzi mi już tylko o relacje, jak ta ze
Zdanów. Tu nikt nikomu nie każe wierzyć na ślepo, bo to nie tędy
droga.
Na tym zakończę ten opis dziwiąc się
wciąż, że tyle trąbi się o miskach, a nie zauważa się kwestii
tak istotnych, jak świadek i jego relacja.
Jeśli pomijamy człowieka w takiej
chwili, to czy zauważamy go kiedy indziej?
|