Jest to drugi z trzech artykułów-odpowiedzi,
które powstały jako odpowiedź na publikacje z 48 numeru Newsweeka z 2006 roku.
Uważni czytelnicy materiałów naukowych, jak: opinie
dotyczące ważnych tematów społecznych, popularnonaukowe opowieści o
odkryciach i wynalazkach, cytaty znanych ludzi nauki, itp., zapewne
nie raz zetknęli się z pewną frazą, która pojawia się w nich, jakby w
sposób oczywisty i wręcz nieprzyzwoicie często (a informacje te
pochodzą od ludzi - bądź co bądź - tytułujących się poważnym
wykształceniem akademickim). Niezależnie od tego, czy słucham wywiadu
radiowego, telewizyjnego, czy mam okazję czytać go w prasie lub np.
słuchać tego na żywo - zawsze zastanawia mnie, kiedy pojawi się ten
element, którego spodziewać się można (cóż za przewrotność!)
praktycznie za każdym razem. A pojawia się on, a jakże, i to w sposób
wyrażający niejako pełną tego akceptację. Nie inaczej zdarzyło się w
artykule "Magia mózgu", którego streszczeniem była publikacja "Mózg
wcale nie magiczny" (przeczytaj).
Artykuł źródłowy uważnie i kilkakrotnie przeczytałem, aby dobrze go
zrozumieć (tutaj nawet informacja ta została wytłuszczona!; czyż to
nie nadużycie?).
Chodzi mi o magiczne stwierdzenie: "jak zwykle
przypadkiem" oraz wszystkie jego kombinacje.
Zastanawiam się, jak to możliwe, że ludzie o tak
poważnym zasobie wiedzy akademickiej przyznają się do tego, że to czy
inne odkrycie zostało dokonane przypadkowo? Jak to możliwe, że nauka
tak zapalczywie broniąca swojej metodologii, jak świętej twierdzy,
przyjmuje na jego terytorium swoiste przybłędy, czyli przypadkowe
osiągnięcia? Czyż nie jest to przyzwolenie na pojawienie się braku
kontroli nad materią naukową, co oznaczałoby zaburzenie znaczenia
metodologii? Ja postrzegam to w taki sposób, że to co akurat pasuje do
aktualnych dogmatów lub jest jakkolwiek mierzalne i nie pozostawia
niedopowiedzeń jest przyjmowane, natomiast to co niewygodne dla
obecnego stanu postrzegania naukowego (nie mylić
z wiedzą!), to należy odrzucić. Czy się mylę? Jeśli ktoś stwierdzi, że
tak, to zapytam: kto zajmuje się nauką? Ludzie! To są tacy sami
ludzie, jak każdy z nas: ze swoimi słabościami, problemami. Jedni są
otwarci a inni upierają się przy swoim (choć czasem wiele wskazuje, że
jest inaczej). To są ludzie pochodzący z różnych środowisk, krajów,
grup społecznych. Mają różne wykształcenie, hobby, charaktery i
upodobania. Mają też bardzo różne ambicje i kierują nimi przeróżne
motywy. Zdarzają się pionierzy, jednostki wybitne, otwarcie
podchodzące do materii naukowej i badające w nowatorski sposób rzeczy
z pozoru dobrze poznane. Ale są także ludzie zupełnie
nieodpowiedzialni, którzy tworząc pewne odniesienia nie zastanawiają
się nad dalszymi tego konsekwencjami. Takiego wyczynu dokonał m.in.
pewien uznany angielski archeolog, który w XIX w. badał piramidy w
Gizie. Z obliczeń jego i jego ekipy wynikało, że piramidy są o wiele,
wiele starsze, niż podejrzewał. Świadomie więc zmienił datowanie, aby
zgadzało się z jego przewidywaniami i jego pojęciem o tych budowlach.
Uznał po prostu (wg aktualnie panującej wiedzy i własnych przekonań),
że tak stare piramidy być nie mogą. W efekcie tego czynu mamy tyle lat
do tyłu, jeśli chodzi o poznanie historii piramid.
Takich nieodpowiedzialnych zachowań nie tylko w
nauce, ale ogólnie w historii świata było niestety o wiele więcej.
Powodują one stagnację i bałagan informacyjny, który później dzieli
ludzi na obozy nierzadko zajadle zwalczające się nawzajem.
Proszę, abyście Drodzy Czytelnicy, przysłuchali się
lub przyjrzeli wywiadom z przedstawicielami nauki akademickiej i
zauważyli, z jaką lekkością mówią, że coś stało się przypadkiem. Mam
wrażenie, że wyziera spoza tej postawy podświadoma bezbronność wobec
tego faktu, którą właśnie próbuje się obrócić w żart, aby to albo
zatuszować, albo odciążyć znaczeniowo. Ten żartobliwy ton, który ma za
zadanie odwrócić niejako podświadomie uwagę od głębszego znaczenia
wypowiadanych słów nie rokuje zbyt dobrze, ponieważ tuszowanie tak
nietypowych przecież dla nauki informacji nie powinno mieć miejsca;
zwłaszcza kiedy nauka postrzegana jest jako odniesienie do
rzeczywistości nas otaczającej i weryfikacja wielu aspektów naszego
życia. Dzięki użyciu lekkiego tonu w tym kontekście wypowiedzi,
odbiorca pomija jego głębsze znaczenie, skupiając się na samym żarcie.
To daje wrażenie, że nauka przyjmuje te przypadki za coś naturalnego.
Jestem skłonny uznawać więc część dokonań naukowych za (że użyję
naprawdę ostrego eufemizmu) prezenty, bo jak inaczej można do tego
podejść? A skoro wynalazki niejako same się odkrywają, to po co w
takim razie profesorom, doktorom, docentom, itd. potrzebne jest tak
poważne wykształcenie? Czemu zainwestowali tyle lat swojego życia w
coś, czym rządzi przypadek? Ile procent ludzi z wykształceniem
dokonało ważnych odkryć czy wynalazło świadomie i z premedytacją coś
istotnego dla nauki? Ile wynalazków i odkryć pojawiło się dzięki
metodologii, o której się tyle mówi i której tak bardzo się hołduje?
Blaise Pascal powiedział kiedyś: "Przypadkowe
odkrycia zdarzają się tylko umysłom przygotowanym". Jak należy to
rozumieć? W jaki sposób powinny być te umysły przygotowane: oczytane
wiedzą akademicką? Czy otwarte na to, co może się pojawić nietypowego,
ale wymagającego uwagi i zaangażowania? A poza tym: skoro umysły
miałyby być przygotowane tylko w kontekście zawartości wiedzy
akademickiej, to po co takim umysłom przypadek? Przecież przypadkowość
jest niemile widziana w metodologii, a zatem...?
Biorąc pierwszy z brzegu przykład:
penicylina.
Ileż istnień ludzkich ona uratowała, a przecież była tylko i wyłącznie
rodzajem odpadu z pewnego doświadczenia! Co prawda potencjalny kontakt
miał z nią już w 1897 roku francuski lekarz wojskowy Duchesne, a w
1928 roku także Fleming zetknął się z tą substancją; i to tylko
dlatego, że w jego laboratorium panował zwyczajny bałagan gdzie na
pozostałościach produktów spożywczych pojawiły się drobnoustroje.
Jednak dopiero 10 lat później z pomocą dwóch innych uczonych udało mu
się okiełznać temat produkcji penicyliny. A co powiecie na odkrycia
dotyczące tak "zwyczajnych" tematów, jak: defibrylacja,
aspiryna czy promienie X zwanymi u nas promieniami
rentgena? Albo jeszcze z innej beczki. Oto streszczenie pewnego
wykładu z okulistyki: "Wiele osiągnięć naukowych jest dziełem
przypadku. Postęp w okulistyce, podobnie jak w wielu dziedzinach
medycyny, związany jest - w dużym stopniu - ze sztuką dokonywania
przypadkowych odkryć. Celem wykładu jest przedstawienie osiągnięć tych
okulistów, którzy sukces swój zawdzięczają przypadkowi, jak też
niezwykłej umiejętności spostrzegania, obserwowania i rozumowania.
Zaprezentowane zostaną nieoczekiwane i niezwykłe okoliczności
towarzyszące pewnym przełomowym odkryciom w okulistyce, które
zasadniczo wpłynęły na postęp w tej dziedzinie od czasów
najdawniejszych (IV w. p.n.e.) do chwili obecnej."
A jak brzmi
tytuł tego wykładu?:
"Szczęśliwe, przypadkowe odkrycia w okulistyce".
Oto sztuka dokonywania przypadkowych odkryć!!!
Nie, no po prostu nie wiem co powiedzieć...
Dalej...
Otto Lewi, niemiecki fizjolog, zdobywca Nagrody
Nobla za odkrycie chemicznej natury komunikacji pomiędzy komórkami
nerwowymi, dokonał swojego odkrycia... we śnie! Jednak za pierwszym
razem, kiedy się zbudził, aby zapisać ten niecodzienny sen,
nabazgrolił tak strasznie, że nie potrafił później rozczytać siebie
samego! Co stało się dalej? Chciał bardzo, aby sen przyśnił mu się raz
jeszcze. Tak się też stało a informacje z niego zaczerpnięte Lewi
zapisał już poprawnie.
Czy to przypadkiem nie drwiny z nauki?
Kiedy w takim razie konie zaczną dostawać nagrody zamiast jeźdźców?
Na zakończenie wyliczanki: jeden z fragmentów pracy
Karla R. Poppera, filozofa nauki (który sam uważał się za kontynuatora
filozofii Kanta) zatytułowanej "Logika odkrycia naukowego" z
1934 roku brzmi: "Zdarzają się oczywiście odkrycia przypadkowe, są
one jednak względnie rzadkie..." Żeby nie wiem, jak bardzo się
starać, to trudno jest przyznać rację temu panu, ponieważ przykładów przypadkowych
odkryć było całkiem sporo (z czym nauka nie bardzo się kryje!).
Podążając tym tropem ciśnie mi się na usta kolejna
sprawa z tym związana, o której ostatnio rozmawiałem z pewną moją
znajomą. Słusznie zwróciła ona uwagę (podzielając moje wcześniejsze
spostrzeżenia), że skoro wszystkim rządzi przypadek, to po co my
wszyscy tak naprawdę żyjemy? Po co uczymy się, staramy się, pomagamy,
skoro i tak to, co przyniesie przyszłość miałoby być przypadkowe?
Czy ktoś z Czytelników zaakceptowałby taką
rzeczywistość? Na pewno nie.
Poza tym po co
byłaby nam potrzebna tzw. wolna wola,
którą przecież posługujemy się wielokrotnie w ciągu dnia? Czy wolna
wola nie jest wykorzystywana przez naukowców, lekarzy, prawników,
księży czy przez pozostałą część ludzkości? Oczywiście, że jest. A czy
za pomocą regułek i odgórnych wzorców można ją skontrolować? A czy
równie ulotne sprawy, jak szczęście czy powodzenie da się zmierzyć
czymkolwiek? Być może znalazłby się ktoś, kto w swojej desperacji
wypowiedziałby zdecydowaną wojnę tematyce zjawisk niepoznanych i
tworząc karkołomną do tego ideologię określił np., że myśli mierzymy w
Kelvinach, w stanach zakochania mają najlepsze zastosowanie mechanizmy
całkujące (bo przecież nie różniczkowe) a cosinus pomiędzy aktywnością
elektryczną umysłu kierowcy rajdowego a babcią dziergającą na drutach
serwetkę wynosi niecałe 0,98!
Podczas pierwszej audycji Ukryta Rzeczywistość w
Radiu Szczecin (październik 2005), kiedy to gościłem na antenie
Dziekana Wydziału Matematyczno-Fizycznego Uniwersytetu Szczecińskiego
prof. Jerzego
Stelmacha przyznał on, że
wielokroć w historii świata dokonywano równoległych odkryć niezależnie
od siebie i to w niesamowicie zbieżnym okresie czasu. Podobnie rzecz
się ma w przypadku
sztuki czy innych
obszarów życia człowieka. Niezwykłym stwierdzeniem, które padło z ust
pana profesora było to, że "nauka
zna takie przypadki". Skoro
więc nauka uznaje występowanie takich niezwykłości, to dlaczego
przechodzi nad tym do porządku dziennego? Dlaczego nie spróbuje
ustalić jakie czynniki wpływają na wzmożoną aktywność umysłu
prowadzącą do zaistnienia takich sytuacji? Można powiedzieć, że to
jest trochę niepokojące. Bo z jednej strony mówi się, że niewyjaśnione
zjawiska nie istnieją (skąd ta pewność, skoro osoba to głosząca nie
zna tematu?) a z drugiej ochocze uznawanie odkryć naukowych, choćby
ich geneza była jak najbardziej zaprzeczająca zdrowemu rozsądkowi
badacza akademickiego. Co wtedy się liczy: nazwisko? tytuł? Przecież
to nie człowiek dokonuje odkryć. To Świadomość.
Moim zdaniem - "jak zwykle przypadkiem" jest
znakiem od Natury dla nas ludzi,
że przypadki nie istnieją, a metodologia opierająca się o namacalne
czynniki nie jest jedyną, słuszną i ostateczną weryfikacją naszego
życia! Czy nie widzimy tego, że aspekty duchowe, jak np. przyjaźń i
wspomniana już wcześniej wolna wola kierujące naszymi zachowaniami,
wciąż decydują o postrzeganiu i kreowaniu historii tego świata, choć
nie są w zasięgu jakiejkolwiek metodologii? Czy tak trudno dostrzec
naukowcom, że potrzebna jest poważna reorganizacja pojęcia
"metodologia" tak, aby nadążać za zmieniającymi się czasami? Nauka
powinna być oparciem w wielu dziedzinach naszego życia i jestem jak
najbardziej za tym, aby zalety metodologii wykorzystać w jak
najszerszym pojęciu. Nie można jednak myśleć o niej, jako o narzędziu
eliminacji niewygodnych (tylko dla kogo?) teorii i prób, lecz
tworzenia tego co nowe, choć czasem na pierwszy rzut oka niepojęte.
A tworzenie to kreacja i zawsze odbywa się poza
zasadami i regułami.
Bo kreacja to m.in. drążenie i oswajanie nieznanego.
-----------------------------------
Oto zawartość i kolejność artykułów tej serii:
Mózg
wcale nie magiczny
Fenomeny
mózgu wg Olafa Blanke
My
nieświadomi
Sprawa
przypadku
3
metry
Ilustracja: autor.